Ach, te polskie miesiące. Październik, czerwiec, grudzień, sierpień, marzec… Miesiące polskiej chwały i polskich upadków. Z nich wszystkich marzec (’68) jest mi najbliższy, bo go przeżyłem w całości w samym epicentrum zdarzeń. To było równo pół wieku temu… Zaczęło się na Uniwersytecie Warszawskim. Byłem tam studentem prawa, bez politycznych ambicji. A jednak 8 marca, całkiem przypadkowo znalazłem się na kampusie UW i na moich oczach rozegrała się historia, która zaważyła na upadku systemu.
Przypadek polegał na tym, że tego dnia miałem zajęcia w Studium Wojskowym (wtedy w trybie jeden dzień w tygodniu) w zupełnie innym miejscu, bo na Czerniakowie. Nagle komendant pułkownik Lewin zebrał nas wszystkich na głównym placu i obwieścił kasandrycznym tonem, że na uniwersytecie dzieją się „prowokacje”. Polecił, żebyśmy w żadnym razie tam się nie pokazywali. To oczywiście wystarczyło, żeby nas natychmiast rozproszyć. Uciekliśmy z placu, zanim on jeszcze skończył i poszliśmy dokładnie tam, gdzie nam iść zakazano… Dziś myślę, że zrobił to celowo, bo musiał sobie zdawać sprawę z tego, jaka będzie reakcja.
Później dowiedziałem się, jaki był powód studenckich protestów. Zwolniono („relegowano”) dwóch studentów, którzy stali się twarzą ruchu: Adama Michnika oraz Henryka Szlajfera. Obaj zostali aresztowani. Później aresztowano setki innych, najpierw ich bijąc pałkami. Na dziedziniec uniwersytetu wtargnęły oddziały ORMO. To wzbudziło jeszcze więcej protestów. Trwały one na UW przez około dwa tygodnie. Przeniosły się na wiele innych uczelni w kraju. Do studentów dołączyli pracownicy naukowi, później literaci, nawet robotnicy, chociaż wtedy nie było to dla nas jasne. Prasa komunistyczna uznała nas wszystkich za chuliganów i wichrzycieli, podając w relacjach jedynie fake-newsy (jak byśmy to dziś powiedzieli). Jednym z głównych haseł studenckich tego czasu było: „PRASA KŁAMIE”. Ten ruch studenckiego oburzenia narastał w czasie przez lata. Były seminaria i wykłady, na których domagano się demokratyzacji ustroju. Były listy do władz, podpisywane przez intelektualistów. Wreszcie były „Dziady” w reżyserii Kazimierza Dejmka, wystawione w Teatrze Narodowym, które zdjęła cenzura, bo były w oczach władzy antyradzieckie. Konflikt ten wzbierał tym bardziej, że już rok wcześniej, to znaczy w czerwcu 1967 r., po wojnie izraelsko-arabskiej, doszło do poważnych napięć w PZPR. Starły się ze sobą dwie frakcje (Natolińczycy i Puławianie), a całe zło świata przypisano Żydom, czyli Polakom z żydowskim pochodzeniem. Ta żydowskość konfliktu objęła także ruch studencki, w którym istotnie były osoby z takim pochodzeniem, ale przecież w mniejszości.
W marcu ’68 inteligencja obudziła się z letargu i uwierzyła, że zmiany są możliwe. Pamiętam dyskusje z tamtych lat. Jedni uważali, że socjalizm jest złym ustrojem i trzeba go całkowicie zmienić, a inni, że trzeba go tylko poprawić. Bo przecież błędy popełniają ludzie, a ustrój jest słuszny… Byłem w tej pierwszej grupie i dowodziłem, że ustrój musi być dla ludzi, a nie odwrotnie. Ale rozumiałem, że na całkowity przełom nie ma szans. Dla mojego pokolenia było to nie tylko rozbudzenie społeczne, lecz także wejście do dorosłego życia.
Pomimo tego, że działałem w komitetach studenckich, nie zostałem aresztowany. Tylko moje zdjęcie znalazło się nie wiedzieć czemu na policji (wtedy „milicji”). Aresztowani koledzy mówili, że było im okazywane. Bezpieka zbierała informacje o wszystkich organizatorach i uczestnikach zajść. Żaden mnie jednak nie „wsypał”, bo nie wylądowałem w więzieniu. Wielu studentów zostało jednak wyrzuconych ze studiów i ich kariera została zawieszona. To samo dotyczyło literatów i uczonych, szczególnie tych z pochodzeniem żydowskim, czyli „syjonistycznym”. Partia rozpaliła antysemickie emocje i wkrótce znalazło to wyraz na stadionach i w zakładach pracy. Mówiono tam (krzyczano) o syjonistach po to, aby ukryć nagonkę na Żydów.
Jak dzisiaj oceniamy tamten marzec? W kontekście ustawy o IPN znów wypłynął wątek żydowski. Jak wtedy, tak i teraz. Wtedy inspirowali go ludzie PZPR: Gomułka, Moczar, Kliszko, Olszowski, także Jaruzelski. W konsekwencji tej hecy wyjechali z Polski wartościowi ludzie którzy traktowali Polskę jako swój kraj. Wyjechali (via Dworzec Gdański) nie tylko do Izraela, także do Szwecji, Francji, do Stanów. Niektórzy wrócili, większość zapuściła korzenie gdzie indziej, znajdując nową ojczyznę. Dla Polski to była ewidentna strata.
Dziś część rządzącej formacji także gra na antysemickich emocjach. O ile wtedy mówiło się o anty-syjonizmie, dziś niektórzy mówią o anty-judaizmie. Czysty anty-semityzm nie przejdzie. Choć pełno jest antysemickich wpisów nie tylko na forach internetowych, lecz także w prawicowej prasie. Premier Morawiecki mówi, że za marzec (to znaczy za jego antysemickie ekscesy) odpowiadają tylko „komuniści”, a nie Polacy, bo przecież Polski wtedy nie było… Nie można się z tym zgodzić. Nie było suwerennej Polski, ale to Polacy (wyżej wymienieni) byli w rządzie i to Polacy w różnych środowiskach wyrażali antysemickie emocje. Nie lubiłem tamtej Polski ( a właściwie PRL-u). Ale tamta Polska była przecież uznana przez cały świat, włącznie z ONZ. Dlatego cieszyć się wypada, że chociaż prezydent Duda zdobył się w swym krasomówstwie na taką formułę, w której formalnie nie przepraszając za wyrządzone krzywdy prosił pokrzywdzonych o wybaczenie „dla Polski, dla Rzeczypospolitej, dla tych którzy to wtedy sprawili”.
Dziś mamy wolną prasę, nie ma cenzury (jeszcze?), mamy więcej wolności. Ale mamy konflikt z Izraelem, ze Stanami Zjednoczonymi i innymi formalnie zaprzyjaźnionymi z nami krajami. Poprzez legislacyjną niezręczność nasz wizerunek w świecie jest chyba tak samo zły jak wtedy. Nie wszyscy to dobrze widzą i rozumieją. A konsekwencje będą przez lata. Czy Polak i przed szkodą i po szkodzie głupi?